„Kazik, możemy nagrać koncert?” „Nagrywajcie, nagrywajcie, będzie jakaś pamiątka”. No i nagrałem - podłączyliśmy mój magnetofon pod wyjście z miksera, a potem oczywiście materiał jakoś pokopiował się dalej sam. Całe szczęście, bo dziś nie mogę odnaleźć mojej taśmy matki i gdyby nie nagranie wrzucone przez kogoś do netu, nie byłoby przy czym obchodzić pięknej rocznicy 30 lat od dnia, w którym Kult po raz pierwszy i jedyny zagrał w Zgorzelcu.
1993 rok to był już rok, kiedy muzyczne życie Zgorzelca toczyło się „full swing” i nazwa naszego małego miasta na końcu świata nieobca była wielu uczestnikom polskiej sceny muzycznej. Gościliśmy znaczące gwiazdy niezależne ze świata, jak amerykańscy Fugazi, ale nie grał tu jeszcze zespół iście kultowy, który zawsze był dla mnie bardzo ważny. Było to poważne logistyczne wyzwanie, którego przy moich ówczesnych możliwościach nie śmiałem się podjąć - pomimo faktu, że miałem już wtedy osobiste kontakty z Kazikiem. To był doskonały rok dla jego projektów – cała Polska słuchała wydanych kilka miesięcy wcześniej płyt „Tata Kazika” Kultu oraz solówki Kazika „Spalaj się!”. Stawka poszła w górę.
Ale gdy zadzwoniła Kasia Przygoda, która wówczas pracowała z Kultem i zaproponowała koncert, postanowiłem zrobić wszystko, żeby spróbować to marzenie zrealizować. Tym bardziej, że proponowana data pokrywała się z moimi… 25 urodzinami. Ćwierć wieku człowieku! Takie urodziny to prawdziwy bang! Mogłem spodziewać się wielu gości w sali widowiskowej MDK i tak też się stało. Do dziś są to moje największe urodziny.
„Jak nie załatwisz sponsorów, to nie będziemy mogli tak ryzykować” – usłyszałem od swojej dyrekcji. Przy ograniczonej pojemności sali i mimo preferencyjnej ceny, jaką udało mi się wynegocjować, to i tak na starcie wydawało się to finansowym samobójstwem. Ruszyłem więc w przelot po mieście, próbując przekonać do mojego pomysłu pierwsze tuzy rodzącego się wtedy zgorzeleckiego prywatnego biznesu. Z reguły dość upokarzające dla mnie zajęcie proszenia o wsparcie w tym jednym przypadku było dość miłe. „Ten słynny Kazik u nas?” – większość reagowała pozytywnie i jeżeli nie finansowo, to jakimiś darmowymi usługami decydowali się wesprzeć realizację planu. Wśród podmiotów, które na plakacie zapraszały na koncert znalazł się nawet miejscowy zakład wulkanizacyjny.
Choć Kult był jedynym wykonawcą wieczoru, nie brakowało zainteresowania, a ludożerka znająca teksty na pamięć waliła drzwiami i oknami. Na plakacie wystarczyło po prostu wywalić cztery bardzo dużo znaczące litery.
Przyjechali, zrobili próbę i zagrali. Nie był to jeden z tych słynnych kultowych koncertów bez końca, ciągnących się po 2-3 godziny, ale chyba nikt nie wyszedł rozczarowany. Przepełniony dobrą energią zespół zaserwował ładunek ówczesnych hitów. Szczęka opadła mi już przy pierwszym utworze. „Ja mam proboszcza i ty masz proboszcza / proboszcz to tutaj władza najwyższa” - Kazelot zapowiedział „Zgrozę” i ruszyła potężna maszyna, która nie brała litości. Gruba rura i szybkie tempo, nie sposób było powstrzymać się przed pogo!
„Ręce do góry” zapowiedziane jako „piosenka szerzej jeszcze nieznana”, przepiękna „Arahja”, „Psalm 151”, który wtedy jeszcze nie miał tytułu, „Kurwy wędrowniczki” z „Taty Kazika” czy klasyki: „Krew Boga”, „Po co wolność” czy „Piosenka młodych wioślarzy” w doskonałej wersji reggae. Zabrakło „Polski”, o którą dopominała się publiczność i wielkiego przebojów „Celina” czy „Baranek”. A może nagranie po prostu jest niekompletne?
Interesująco wypadł bis: „Dyplomata” czyli „rosyjska piosenka ludowa, którą tata mój śpiewał na różnych spotkaniach towarzyskich”, gitowski „Dom wschodzącego słońca” czyli „piosenka ludowa z drugiej strony oceanu o chłopcu co zczezł w więzieniu z tekstem rodzimym”. Na podsumowanie zaserwowali 10-minutowy „Lipcowy poranek” z repertuaru Uriah Heep z 1971 roku: „Wyjeżdżałem do domu, z burzą i nocą za mną i moją własną drogą”. Dobrze oddawał wypadkową zainteresowań muzyków od punka i nowej fali do klasycznego psychodelicznego rocka.
„Na gitarze i klawiszach Gruda, na gitarze, klawiszach i waltorni Banan, na basie Irek Wereński, na gitarze Piotr Morawiec, na perkusji Szczota, na mikrofonie Kazik Staszewski, a to wszystko razem Kult się nazywa” – by zacytować mistrza ceremonii, którego doszczętnie mokra koszulka była potwierdzeniem, że poważnie podszedł do swojej pierwszej wizyty w Zgorzelcu.
To była długa noc pełna przygód, ale o urodzinach z policyjnym akcentem czy o wywiadzie dla lokalnej gazety „Pomost” przeczytacie już gdzie indziej, bo tutaj limit znaków…
Starszy dziś dokładnie o 30 lat, dalej tak samo to przeżywam. Jak zwykle też wszystkim uczestnikom tego doniosłego wydarzenia, z Kazikiem i jego załogą na czele kłaniam się w pas. To naprawdę było coś!
Maken
Niezmiennie zapraszamy na naszą grupę na FB „Alternatywny Zgorzelec”:
[ Ссылка ]
Ещё видео!